Cudowne wydarzenia
 
Św. Józef z Kupertynu – „latający brat osioł”

Św. Józef z Kupertynu, patron m.in. uczniów i studentów mających kłopoty z nauką – był pozbawiony wszelkich naturalnych talentów. Nieurodziwy i niezdarny, miał ogromne trudności w nauczeniu się czegokolwiek. W dodatku często chorował… Nie potrafił wykonać prostych czynności. Nie umiał rozmawiać ani nawet utrzymać naczyń, by ich nie stłuc. Bóg jednak w swojej mądrości delikatnie mu pomagał w realizacji powołania, które dla niego zaplanował.

Przyszły „Latający Brat” – nazywany tak ze względu na częste lewitacje – przyszedł na świat 17 czerwca 1603 roku w Kupertynie (Włochy) w rodzinie biednych rzemieślników. Z powodu długów ojca, matka powiła go w stajni za domem, który był w tym czasie w rękach komorników. Chłopiec, niedożywiony i pozbawiony przyzwoitych warunków do życia, często zapadał na różne choroby, wielokrotnie ocierając się o śmierć.


Pogodny „osioł”


W szkole koledzy nim pogardzali. Śmiali się, że jest „osłem”, a on nie oczekiwał też od nich specjalnego traktowania. Józef nie nauczył się niczego. Był zbyt roztargniony i szalenie nerwowy. Nagły hałas, np. bicie dzwonów w kościele, sprawiał, że natychmiast upuszczał wszystko, co miał w ręce. Często w szkole zostawał po godzinach, usiłując prowadzić rozmowy z kolegami. Nigdy jednak nie był w stanie opowiedzieć żadnej historii do końca. Po prostu brakowało mu słów, by wyrazić to, co chciał.


Wielu wydawało się, że Józef został straszliwie doświadczony przez „los”. Niedożywiony i chorowity, w dodatku pokryty wrzodami, sprawiał wrażenie, jakby był uosobieniem wszelkiego nieszczęścia. Nawet matka miała dość ciągłej troski o niego. Nikt nie chciał Józefa. Chłopak wcześnie to zrozumiał i zaakceptował. Tłumaczył sobie, że przecież jest brzydki, nic nie potrafi i dlatego ludzie go tak traktują. Jednak, pomimo swoich ułomności, do końca życia zachował pogodę ducha.


W szkole niczego się nie nauczył, podobnie zresztą w warsztacie pewnego szewca. Był zbyt rozkojarzony, zbyt pochłonięty innymi „niepraktycznymi rzeczami”.


W końcu, pewnego dnia tego „bezcelowego życia” – miał wówczas około siedemnastu lat – przyszło mu do głowy, by opuścić wioskę i wstąpić do zakonu. Pomyślał, że mógłby być zakonnikiem żebrzącym o chleb, skoro nic innego nie potrafi robić. Idea ta bardzo mu się spodobała, a jako że miał dwóch wujków mnichów, poczuł w sercu jakąś nadzwyczajną pewność, iż plan się powiedzie.


Lewitujący braciszek


Nie było mu łatwo znaleźć wspólnotę, która ochoczo by powitała kogoś takiego jak on. W końcu trafił do kapucynów na próbę jako świecki brat. Mimo najlepszych intencji przełożonych, wyzwanie przed jakim stanęli zakonnicy, okazało się ponad ich siły. Józef był utrapieniem dla innych. Częste ekstazy, które towarzyszyły mu od początku życia, stały się dla mnichów nie do zniesienia. Józef potrafił nagle, w trakcie wykonywania jakiejś czynności, zapomnieć o wszystkim. Klękał gdzie popadło, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co się znajdowało wokół niego. Upuszczał wszystko, co miał w rękach i unosił się w powietrzu.


Zakonnicy nie mogli mu powierzać obowiązku zmywania naczyń, bo je tłukł. Nie mógł przynosić jedzenia do refektarza, bo podczas ekstazy po prostu upuszczał je na podłogę. Bracia, by zawstydzić młodziana i przestrzec przed podobnym zachowaniem, postanowili przyczepić do jego habitu powiązane ze sobą skorupy naczyń, mając nadzieję, że go to „uzdrowi z roztargnienia”. Nie pomogło…


Wzgardzony, nie popadł w rozpacz

W końcu nawet sługom Bożym skończyła się cierpliwość. Zdjęli z niego habit i wyrzucili z klasztoru. Ten dzień odcisnął trwałe piętno w sercu przyszłego mnicha. Józef mówił później, że kiedy pozbawiano go stroju zakonnego, czuł się jakby obdzierano go ze skóry.


Ale to nie był koniec kłopotów Józefa. Wyrzucony z zakonu, ruszył w drogę. Miał na sobie resztki starego, mocno zniszczonego przez mole płaszcza. Pozbawiony butów, kapelusza i pończoch wyglądał żałośnie. Psy rzuciły się na resztę jego odzienia i podarły je na strzępy. Pasterze wzięli niedoszłego zakonnika za łotra i już go mieli pobić, gdy jeden z nich – zdjęty żalem – przekonał pozostałych, by puścić nieznajomego wolno. Ledwie umknąwszy pasterzom, wpadł w ręce pewnego jeźdźca, który zamierzał „szpiega” przekazać policji. Przyjrzawszy się mu dokładniej, szlachcic doszedł do wniosku, że to „nieszkodliwy wariat” i pozwolił mu odejść.


Podarty, poobijany i głodny Józef dotarł do wioski, w której mieszkał jeden z jego wujów, zamożny kupiec. Chłopak miał nadzieję, że znajdzie u niego jakieś zajęcie. Przeliczył się. Wuj, widząc krewnego w tak opłakanym stanie, uznał, że nie ma dla niego żadnego ratunku. Wyrzucił więc Józefa na ulicę. Ten w końcu udał się do rodzinnej miejscowości. Zbliżył się do ubogiej chaty, w której mieszkała jego matka. Z bojaźnią i drżeniem – pamiętając dobrze, jak wielkim utrapieniem był dla niej – otworzył drzwi. Wymownie spojrzał na tę, która nosiła go w swoim łonie i upadł wyczerpany. Matka, czyniąc mu wyrzuty, że zhańbił rodzinę, bo został wyrzucony z klasztoru, kazała mu iść precz.


Jednak po chwili, zdjęta litością, postanowiła jakoś mu pomóc. Zwróciła się więc do swojego brata, który był franciszkaninem, prosząc, by spróbował „umieścić” Józefa w jakimkolwiek klasztorze, by posługiwał innym. Wuj uznał chłopaka za „nieprzydatnego”. W końcu jednak wyszukał mu miejsce u franciszkanów konwentualnych. Miał być stajennym.


Józef kapłanem?


Józef zabrał się do swojego zadania bez narzekania. Uważał, że spotkało go wielkie szczęście, bo przecież nie mógł oczekiwać innej posady. W końcu nic nie potrafił robić. Całe dnie spędzał z mułami, zachowując pogodę ducha.


Swoją dobrocią zarażał mnichów, którzy coraz częściej zaczęli zaglądać do niego z najróżniejszych powodów. Józef zawsze ich witał rozpromieniony, jakby sam Pan raczył odwiedzić najpokorniejszego sługę. Widać było, jak niewiele myślał o sobie, jak wielką radość czerpał ze służby innym. Czasami w wolnych chwilach wychodził na ulice i żebrał, a to, co dostał, oddawał braciom zakonnym. Z czasem także zwykli ludzie – wskutek uprzejmości, jaką im okazywał roztargniony młodzian – zaczęli nabierać do niego zaufania.


Mnisi po licznych rozmowach w swoim gronie zasugerowali radzie prowincjonalnej, by spróbować wyświęcić Józefa na kapłana. Rada – nie bez ogromnych wątpliwości – postanowiła dać mu szansę.


Szczęście czy cuda?


W ten sposób po raz kolejny Józef został przyjęty do zakonu. Przełożeni podjęli trud przygotowania go do święceń. Wysiłek wydawał się beznadziejny. Przy wszystkich swoich dobrych intencjach, Józef z trudem nauczył się czytać. Pisać już nie potrafił. Nie umiał także wypowiedzieć się na temat fragmentów Pisma Świętego, z wyjątkiem jednego wersetu z Ewangelii św. Łukasza: Beatus Venter qui te portavit (Błogosławione łono, które cię nosiło).


Przełożeni – nie robiąc sobie większych nadziei – wysłali Józefa na egzamin. Biskup‑egzaminator otworzył Pismo Święte w sposób losowy i jego wzrok padł na ten fragment tekstu, który Józef dobrze znał. Ku zaskoczeniu wszystkich – przyszły diakon rozprawiał o nim jak najlepszy teolog. Powiedzielibyśmy: cóż za zbieg okoliczności albo: jakież „szczęście” miał ów młodzian. Prawdą jest, że bez interwencji Boga tego „szczęścia” po prostu by nie było.


Rok później diakona czekał kolejny egzamin. Wszyscy postulanci – z wyjątkiem Józefa – byli bardzo dobrze przygotowani. Biskup przepytał pierwszą grupę kandydatów na kapłanów. Odpowiadali znakomicie. Zakładając, że wszyscy są tak dobrze przygotowani jak ci, którzy zostali odpytani, hierarcha dopuścił do święceń pozostałe osoby bez egzaminu. Wśród nich był także Józef. Znowu szczęście? 4 marca 1628 roku, „nieudacznik” w opinii ludzi został kapłanem w wieku 25 lat, mimo swoich licznych ograniczeń.


Zamknij mnie w celi


Bracia zakonni zaczęli dostrzegać u niego – pod maską otępienia i dziwnych zachowań – cudowną prostotę i bezinteresowność. Jednak do końca życia Józef musiał znosić ciągłe „bury” od współbraci, a to za to, że zgubił sandały, różaniec itp. Podczas ekstaz, gdy lewitował, ludzie zabierali na pamiątkę jego rzeczy. Gdy przełożony mówił, że klasztor nie może sobie pozwolić, aby dawać mu codziennie nowe ubrania, ten odpowiedział: – Ojcze, to nie pozwól mi więcej wychodzić. Zamknij mnie w celi.


Józef nie miał złudzeń co do swojej pozycji w świecie doczesnym. Świadomy własnych ułomności nie oczekiwał szczególnego traktowania z tytułu bycia kapłanem. Po święceniach żył jak dawniej. Brał najcięższe prace, od których uchylali się inni zakonnicy. Przenosił kamienie i zaprawę murarską, gdy inni protestowali, mówiąc, że taka praca nie przystoi kapłanowi. Zawsze pytał: – Bracie, co jest jeszcze do zrobienia?


Ciągłe ekstazy i lewitacje


Jako mnich lepiej dostrzegał obecność Boga. Całe dnie potrafił adorować Stwórcę i tylko wyraźny nakaz przełożonych odrywał go od tych medytacji. Józef wpadał w ekstazę w różnych miejscach. Nagle stawał nieruchomy jak posąg, nieczuły jak kamień. Bracia kłuli go szpilkami, a nawet przypalali mu dłonie. Kiedy „Latający Brat” wracał do siebie, mówił im tylko, by go ponownie nie próbowali spalić.

Pewien duchowny, który przybył go zbadać, zauważył, że na dłoniach ma rany. Józef nie mógł ich ukryć. – Patrz, Ojcze, co bracia muszą ze mną robić, gdy mam zawroty głowy – odparł z uśmiechem.


Częste lewitacje Józefa irytowały współbraci, którzy nie mogli w spokoju spożyć posiłku. Gdy któryś z nich zauważył, że Józef wpada w ekstazę, natychmiast podnosił alarm, spodziewając się spadających talerzy i kubków.


Józef wykorzystywał dar lewitacji, pomagając np. robotnikom osadzić krzyż na właściwym miejscu. „Latający Brat” unosił się w powietrzu, wpadając w zachwyt nad darami Stwórcy, podziwiając kwiaty, stworzenia Boże i adorując Najwyższego.


Był jak święty Franciszek z Asyżu


Braciszek potrafił „rozmawiać” – jak św. Franciszek z Asyżu – ze zwierzętami. Szczególnie z ptakami – pomagał im w śpiewie ku czci Matki Bożej.


Innym razem, gdy pewnej soboty nikt nie zjawił się w kapliczce, w której zwykle odmawiał litanię do Matki Bożej – akurat wtedy były zbiory – zawołał owce pasące się w dolinie. – Boże owce, chodźcie do mnie uczcić Matkę Bożą, która jest także waszą Matką – krzyknął. I tak pokorne stworzenia opuściły pastwisko i stawiły się w kaplicy. Skupione wokół braciszka beczały po każdym wersie modlitwy ku czci Najświętszej Marii Panny, a potem wróciły na dawne miejsce.


Józef czynił cuda wśród ubogich. Uzdrawiał niewidomych, chore dzieci, zranionych robotników. Bracia zakonni nie dowierzali, by tak ograniczony człowiek miał moc uzdrawiania pochodzącą od samego Boga. Donieśli więc na niego do inkwizytorów. Ci jednak nie byli w stanie dostrzec u zakonnika niczego, co by przeczyło ­wierze.


… by o mnie zapomniano


Przełożeni przenosili „Latającego Brata” z klasztordo klasztoru, by ukryć go przed ludem tak licznie nawiedzającym miejsca pobytu świątobliwego zakonnika. Józef nie mógł opuszczać murów, kontaktować się listownie, rozmawiać z osobami spoza wspólnoty, a nawet ze zwierzętami. Bardzo mu to doskwierało. Żył w odosobnieniu, często jednak lewitując. Czasami bracia spotykali go unoszącego się w ogrodzie. Józef nawet wtedy był dla nich utrapieniem. Doskonale czytał w ich myślach i z dala wyczuwał swąd grzechu.


Pewnego ranka przyszedł do kościoła, by odprawić Mszę. Ogłosił wówczas, że papież zmarł w nocy (śmierć Urbana VIII). Później zdarzyło mu się to jeszcze raz (śmierć Innocentego X).


Ojciec Józef z Kupertynu zmarł 18 września 1663 roku. Miał tylko jedno życzenie: Pochowajcie mnie w takim miejscu, by o mnie zapomniano.


Prof. Plinio Corrêa de Oliveira, wielki czciciel Maryi, komentując kiedyś życie mnicha, zauważył, że „Latający Brat”, mimo wszystkich swoich ułomności, zawsze starał się z pokorą jak najlepiej pełnić wolę Bożą. A Bóg docenia pokorę i w cudowny sposób pomnaża dzieła swojego sługi…



NAJNOWSZE WYDANIE:
Chrystus Zmartwychwstał! Dla Ciebie i dla mnie
Wielki Post, Wielki Tydzień, Wielka Noc… Ten numer naszego pisma obejmuje czasowo jakże wielkie wydarzenia. Zatem pragniemy w temacie głównym odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Męka, Śmierć i Zmartwychwstanie naszego Pana są Jego najwspanialszymi dla nas darami i dlaczego były niezbędne, byśmy mogli zbawić nasze dusze.

UWAGA!
Przymierze z Maryją
WYSYŁAMY
BEZPŁATNIE!
 
Wiarę wyniosłem z domu rodzinnego

Dzisiaj prezentujemy Państwu sylwetkę pana Zdzisława Czajki, który wspiera Stowarzyszenie Ks. Piotra Skargi od 2004 roku, a od 2008 roku należy do Apostolatu Fatimy. W listopadzie ubiegłego roku wziął udział w pielgrzymce Apostolatu do Sanktuarium Matki Bożej w Fatimie. Oto co nam o sobie opowiedział…

 

– Urodziłem się w Leżajsku na Podkarpaciu, a ochrzczony zostałem przez ks. Józefa Węgłowskiego w parafii pw. św. Józefa w Tarnawcu koło Leżajska. Potem wyjechałem z rodzicami, Władysławem i Reginą, na Opolszczyznę. Zamieszkaliśmy w Myszowicach, a należeliśmy do parafii pw. Świętej Trójcy w Korfantowie. W dzieciństwie byłem ministrantem i służyłem do Mszy Świętej w małej kapliczce w Myszowicach.


Zaangażowanie w życie Kościoła


– Po zawarciu małżeństwa przeprowadziłem się do swojej obecnej parafii pw. św. Marcina Biskupa w Jasienicy Dolnej, choć uczęszczam do kościoła filialnego pw. św. Mateusza w Mańkowicach. Przez kilka lat należałem wraz z żoną do Żywego Różańca, który teraz już niestety u nas nie istnieje. Poza tym przez 12 lat śpiewałem w chórze parafialnym.


– Kiedyś dostałem od mojego kolegi album poświęcony położonemu niedaleko od Mańkowic Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej na Szwedzkiej Górce. Nazwa Szwedzka Górka jest związana w obecnością na tych terenach w czasie wojny trzydziestoletniej wojsk szwedzkich. W czasach PRL-u jeździłem tam na coroczną Mszę Świętą z okazji tzw. dnia ludowego.

Obecnie w drugi dzień Zielonych Świątek odbywa się tam Zjazd Rolników.


– Od kilku lat sympatyzuję z Trzecim Zakonem ojców franciszkanów w Nysie. Do tej pory nie złożyłem przyrzeczeń, ale jeżdżę tam co jakiś czas na Msze Święte. W każdą ostatnią niedzielę miesiąca jest tam odprawiana Msza Święta w intencji powołań do Trzeciego Zakonu świeckich franciszkanów.


Duchowni w rodzinie


– Brat mojego ojca, Jan Czajka, i jego stryj, Wawrzyniec Czajka, byli księżmi. Miło wspominam zwłaszcza ks. Jana, który przez 42 lata, jako proboszcz i kanonik, posługiwał w parafii Świętych Piotra i Pawła w Zagorzycach Dolnych koło Sędziszowa w Małopolsce.


– Moja siostra stryjeczna Lucyna Czajka – siostra Katarzyna – jest zakonnicą w Zgromadzeniu Córek Bożej Miłości. Obecnie pracuje jako nauczycielka w przedszkolu prowadzonym przez swoje zgromadzenie w Wilkowicach koło Bielska-Białej.


Wspieranie Stowarzyszenia


– Dwadzieścia lat temu, wracając z pracy, znalazłem przed wejściem do mieszkania ulotkę informującą o możliwości wspierania Stowarzyszenia i tak się to zaczęło. Od 2005 roku zgromadziłem wszystkie kalendarze „365 dni z Maryją” i mam prawie 100% wydań „Przymierza z Maryją”, nie mówiąc o innych dewocjonaliach, które otrzymałem: figurce Matki Bożej Fatimskiej czy różańcach, zwłaszcza tym wydanym na 100-lecie Objawień Fatimskich.


Pielgrzymka do Fatimy


– Na 20-lecie swojego wspierania Stowarzyszenia zostałem wylosowany na pielgrzymkę do Fatimy. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy. W Fatimie podobały mi się szczególnie: plac przed bazyliką, droga krzyżowa, domy, w których mieszkały dzieci fatimskie oraz zamki, kościoły i klasztor templariuszy w Tomar. Miło wspominam również to, że podczas pielgrzymki moja żona wylosowała figurkę Matki Bożej Fatimskiej, która była nagrodą za zakupy zrobione w jednym ze sklepów.

– Bardzo dziękuję za pielgrzymkę i pozdrawiam szczególnie całą naszą grupę oraz panią przewodnik, która opiekowała się nami i przekazała nam bardzo dużo wiadomości.


Oprac. JK

 


Listy od Przyjaciół
 
Listy

Szanowna Redakcjo!

Dziękuję serdecznie za przesłany kalendarz i egzemplarze „Przymierza z Maryją”. Czytam je z ochotą i uwagą „od deski do deski”. Artykuły są wartościowe i ciekawe. Życzę dalszej owocnej pracy w tym zakresie. Wasze kalendarze są przepiękne, wspieram datkiem akcję ich rozprowadzania. Życzę wytrwałości w działalności Stowarzyszenia, wspierając ją na ile mogę niemal od początku powstania organizacji, a mam już prawie 90 lat. Niech Boża Opatrzność czuwa nad Wami.

Stanisława ze Śląskiego

 

 Szczęść Boże!

Dziękuję za prowadzenie tak pięknych i potrzebnych akcji katolickich. W miarę moich możliwości wspieram Was w tym pięknym dziele materialnie i duchowo. Życzę Wam, abyście kontynuowali to dzieło jak najdłużej i niech Was Matka Boża Fatimska ma w Swojej opiece i pomaga Wam w tych trudnych dla naszego kraju czasach. Szczęść Wam Boże!

Tadeusz z Małopolski

 

 Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Bardzo dziękuję za przesłane pozdrowienia, upominki oraz pozostałe materiały. Ogromnie ucieszyła mnie informacja, że Stowarzyszenie Ks. Piotra Skargi oraz Apostolat Fatimy rozpoczęły kampanię mającą na celu ożywienie kultu św. Antoniego z Padwy. Był on bowiem ukochanym świętym mojej prababci, babci i mamy. Z czasem stał się bardzo bliski i mojemu sercu. Ale nie zawsze tak było. Był taki czas w moim życiu, gdy jako nastolatka miałam do niego wiele żalu. Szczególnie wówczas, gdy widziałam moją ukochaną mamę, stojącą w kościele, pod figurą św. Antoniego i z ufnością modlącą się do niego, a on jej nie pomagał w powrocie do zdrowia i w codziennych troskach. Tak wówczas to widziałam. Przyszedł jednak czas, gdy zrozumiałam, że to obecność tego świętego w życiu mojej mamy sprawiała, że było jej lżej nieść trudy choroby i życia.

Gdy zostałam tercjarką franciszkańską, zapragnęłam, aby w mojej parafii rozwinął się kult św. Antoniego. Żeby wierni mogli z ufnością zawierzać swoje sprawy – często tak bardzo trudne i beznadziejne – Bożemu Cudotwórcy. Aby w ich sercach nigdy nie zaginęła nadzieja Jego wstawiennictwa u Boga i otrzymania skutecznej pomocy. Ta sama nadzieja, jaką żywiła w sercu przez całe życie moja mama. Za każdym razem, gdy wspominam tę historię, to odnoszę wrażenie, graniczące z pewnością, że to sam św. Antoni prowadził mnie w działaniach, które miały rozszerzyć jego kult, na chwałę Bożą, w moim parafialnym kościele. Tu muszę dodać, że zostałam tercjarką w kościele, w którym znajduje się figura św. Antoniego, przed którą tak często modliła się moja mama. I to dzięki Ojcom Franciszkanom z tej świątyni mogłam zaangażować się w ożywienie kultu św. Antoniego w moim kościele parafialnym.

Proszę pozwolić, że poniżej krótko opiszę, jak obecnie przedstawia się ten kult w mojej parafii:

W 2000 roku uroczyście powitaliśmy w naszej parafii relikwie św. Antoniego przybyłe prosto z Padwy. W kościele stanęła figura Świętego, obok której jest umieszczony koszyczek z cytatami z kazań św. Antoniego. Tym samym mogą one stanowić formę modlitwy za wstawiennictwem tego Świętego. W każdy wtorek, po Mszy Świętej, odmawiana jest litania do św. Antoniego z Padwy. Każdego 13 czerwca, gdy Kościół obchodzi jego wspomnienie, w intencjach złożonych przez parafian odprawiana jest Msza z poświęceniem chlebków, które później wierni zabierają do domów. Chlebki mają przypominać o chrześcijańskim obowiązku niesienia pomocy potrzebującym i ubogim. Przy figurze umieszczona jest również kasetka na ofiary, które przekazywane są parafialnej Caritas. Tak zebrane pieniądze służą do organizowania różnorakiej pomocy potrzebującym w naszej parafii.

Pozdrawiam Was serdecznie i ufam, że kampania mająca ożywić kult św. Antoniego z Padwy przyniesie liczne duchowe owoce – o co, z całą gorliwością, będę się modliła! Szczęść Boże!

Mariola – Apostołka Fatimy

 

 Szczęść Boże!

Dziękuję bardzo za wszystkie piękne i wartościowe broszurki. Św. Antoni i św. Józef są moimi szczególnymi patronami, chociaż św. Ojciec Pio i św. Jan Paweł II też są moimi wielkimi orędownikami. Dziękuję za Wasze akcje i piękne publikacje. Ja i moja mamusia (91 lat) chętnie dowiadujemy się z nich dużo o życiu świętych, a modlitwy są piękne. Dlatego z całego serca Wam dziękuję. Bóg zapłać za wszystko, co buduje oraz umacnia moją wiarę i miłość do Pana Boga, Jego Syna i naszej Matki.

Grażyna z Torunia

 

 Szanowny Panie Prezesie!

Bardzo dziękuję za niezmierzone wsparcie duchowe, modlitwy oraz wszystkie przesyłki. Wasze kampanie są bardzo szlachetne i potrzebne. Proszę pozwolić, że dam przykład… W zeszłym roku pewnej rodzinie podarowałam kalendarz Maryjny. Od tej pory jej członkowie zaczęli częściej chodzić do kościoła, a ostatnio nawet jeżdżą na pielgrzymki. Nie jest to jedyna rodzina, bo przekazywałam też „Przymierze z Maryją” – zdarzało się, że zostawiałam je na stoliku w przychodni zdrowia. W każdym „Przymierzu…” można znaleźć bardzo ciekawe i pouczające artykuły oraz nowe modlitwy, za co serdecznie dziękuję!

Czas bardzo szybko upływa, już jesteśmy razem od 2009 roku. Mam nadzieję, że dobry Pan Bóg i Najświętsza Maryja Panna pobłogosławią nam i jeszcze dłuższy czas będziemy razem. Choć niestety muszę przyznać, że ostatnio choroby bardzo nękają mnie i mojego męża… Czasem jest mi bardzo ciężko, ale staram się wytrwale modlić i odzyskuję siły. Modlę się też za Was wszystkich codziennie, wypraszając zdrowie, błogosławieństwo Boże we wszystkim oraz opiekę Matki Bożej. Serdecznie pozdrawiam i życzę wszystkiego co najlepsze – zwłaszcza zdrowia, błogosławieństwa Bożego, opieki Najświętszej Maryi Panny oraz darów Ducha Świętego dla Was wszystkich.

Z Panem Bogiem

Irena z Jastrzębia Zdroju

 

 Szczęść Boże!

Wspieram każdą akcję, którą organizuje Wasze Stowarzyszenie ku czci Pana Jezusa i Matki Najświętszej. Uważam, że są one bardzo potrzebne. Mimo sędziwego wieku, śledzę je na bieżąco. Niech Matuchna Fatimska Wam błogosławi!

Henryk z Tychów