Św. Józef z Kupertynu, patron m.in. uczniów i studentów mających kłopoty z nauką – był pozbawiony wszelkich naturalnych talentów. Nieurodziwy i niezdarny, miał ogromne trudności w nauczeniu się czegokolwiek. W dodatku często chorował… Nie potrafił wykonać prostych czynności. Nie umiał rozmawiać ani nawet utrzymać naczyń, by ich nie stłuc. Bóg jednak w swojej mądrości delikatnie mu pomagał w realizacji powołania, które dla niego zaplanował.
Przyszły „Latający Brat” – nazywany tak ze względu na częste lewitacje – przyszedł na świat 17 czerwca 1603 roku w Kupertynie (Włochy) w rodzinie biednych rzemieślników. Z powodu długów ojca, matka powiła go w stajni za domem, który był w tym czasie w rękach komorników. Chłopiec, niedożywiony i pozbawiony przyzwoitych warunków do życia, często zapadał na różne choroby, wielokrotnie ocierając się o śmierć.
W szkole koledzy nim pogardzali. Śmiali się, że jest „osłem”, a on nie oczekiwał też od nich specjalnego traktowania. Józef nie nauczył się niczego. Był zbyt roztargniony i szalenie nerwowy. Nagły hałas, np. bicie dzwonów w kościele, sprawiał, że natychmiast upuszczał wszystko, co miał w ręce. Często w szkole zostawał po godzinach, usiłując prowadzić rozmowy z kolegami. Nigdy jednak nie był w stanie opowiedzieć żadnej historii do końca. Po prostu brakowało mu słów, by wyrazić to, co chciał.
Wielu wydawało się, że Józef został straszliwie doświadczony przez „los”. Niedożywiony i chorowity, w dodatku pokryty wrzodami, sprawiał wrażenie, jakby był uosobieniem wszelkiego nieszczęścia. Nawet matka miała dość ciągłej troski o niego. Nikt nie chciał Józefa. Chłopak wcześnie to zrozumiał i zaakceptował. Tłumaczył sobie, że przecież jest brzydki, nic nie potrafi i dlatego ludzie go tak traktują. Jednak, pomimo swoich ułomności, do końca życia zachował pogodę ducha.
W szkole niczego się nie nauczył, podobnie zresztą w warsztacie pewnego szewca. Był zbyt rozkojarzony, zbyt pochłonięty innymi „niepraktycznymi rzeczami”.
W końcu, pewnego dnia tego „bezcelowego życia” – miał wówczas około siedemnastu lat – przyszło mu do głowy, by opuścić wioskę i wstąpić do zakonu. Pomyślał, że mógłby być zakonnikiem żebrzącym o chleb, skoro nic innego nie potrafi robić. Idea ta bardzo mu się spodobała, a jako że miał dwóch wujków mnichów, poczuł w sercu jakąś nadzwyczajną pewność, iż plan się powiedzie.
Nie było mu łatwo znaleźć wspólnotę, która ochoczo by powitała kogoś takiego jak on. W końcu trafił do kapucynów na próbę jako świecki brat. Mimo najlepszych intencji przełożonych, wyzwanie przed jakim stanęli zakonnicy, okazało się ponad ich siły. Józef był utrapieniem dla innych. Częste ekstazy, które towarzyszyły mu od początku życia, stały się dla mnichów nie do zniesienia. Józef potrafił nagle, w trakcie wykonywania jakiejś czynności, zapomnieć o wszystkim. Klękał gdzie popadło, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co się znajdowało wokół niego. Upuszczał wszystko, co miał w rękach i unosił się w powietrzu.
Zakonnicy nie mogli mu powierzać obowiązku zmywania naczyń, bo je tłukł. Nie mógł przynosić jedzenia do refektarza, bo podczas ekstazy po prostu upuszczał je na podłogę. Bracia, by zawstydzić młodziana i przestrzec przed podobnym zachowaniem, postanowili przyczepić do jego habitu powiązane ze sobą skorupy naczyń, mając nadzieję, że go to „uzdrowi z roztargnienia”. Nie pomogło…
W końcu nawet sługom Bożym skończyła się cierpliwość. Zdjęli z niego habit i wyrzucili z klasztoru. Ten dzień odcisnął trwałe piętno w sercu przyszłego mnicha. Józef mówił później, że kiedy pozbawiano go stroju zakonnego, czuł się jakby obdzierano go ze skóry.
Ale to nie był koniec kłopotów Józefa. Wyrzucony z zakonu, ruszył w drogę. Miał na sobie resztki starego, mocno zniszczonego przez mole płaszcza. Pozbawiony butów, kapelusza i pończoch wyglądał żałośnie. Psy rzuciły się na resztę jego odzienia i podarły je na strzępy. Pasterze wzięli niedoszłego zakonnika za łotra i już go mieli pobić, gdy jeden z nich – zdjęty żalem – przekonał pozostałych, by puścić nieznajomego wolno. Ledwie umknąwszy pasterzom, wpadł w ręce pewnego jeźdźca, który zamierzał „szpiega” przekazać policji. Przyjrzawszy się mu dokładniej, szlachcic doszedł do wniosku, że to „nieszkodliwy wariat” i pozwolił mu odejść.
Podarty, poobijany i głodny Józef dotarł do wioski, w której mieszkał jeden z jego wujów, zamożny kupiec. Chłopak miał nadzieję, że znajdzie u niego jakieś zajęcie. Przeliczył się. Wuj, widząc krewnego w tak opłakanym stanie, uznał, że nie ma dla niego żadnego ratunku. Wyrzucił więc Józefa na ulicę. Ten w końcu udał się do rodzinnej miejscowości. Zbliżył się do ubogiej chaty, w której mieszkała jego matka. Z bojaźnią i drżeniem – pamiętając dobrze, jak wielkim utrapieniem był dla niej – otworzył drzwi. Wymownie spojrzał na tę, która nosiła go w swoim łonie i upadł wyczerpany. Matka, czyniąc mu wyrzuty, że zhańbił rodzinę, bo został wyrzucony z klasztoru, kazała mu iść precz.
Jednak po chwili, zdjęta litością, postanowiła jakoś mu pomóc. Zwróciła się więc do swojego brata, który był franciszkaninem, prosząc, by spróbował „umieścić” Józefa w jakimkolwiek klasztorze, by posługiwał innym. Wuj uznał chłopaka za „nieprzydatnego”. W końcu jednak wyszukał mu miejsce u franciszkanów konwentualnych. Miał być stajennym.
Józef zabrał się do swojego zadania bez narzekania. Uważał, że spotkało go wielkie szczęście, bo przecież nie mógł oczekiwać innej posady. W końcu nic nie potrafił robić. Całe dnie spędzał z mułami, zachowując pogodę ducha.
Swoją dobrocią zarażał mnichów, którzy coraz częściej zaczęli zaglądać do niego z najróżniejszych powodów. Józef zawsze ich witał rozpromieniony, jakby sam Pan raczył odwiedzić najpokorniejszego sługę. Widać było, jak niewiele myślał o sobie, jak wielką radość czerpał ze służby innym. Czasami w wolnych chwilach wychodził na ulice i żebrał, a to, co dostał, oddawał braciom zakonnym. Z czasem także zwykli ludzie – wskutek uprzejmości, jaką im okazywał roztargniony młodzian – zaczęli nabierać do niego zaufania.
Mnisi po licznych rozmowach w swoim gronie zasugerowali radzie prowincjonalnej, by spróbować wyświęcić Józefa na kapłana. Rada – nie bez ogromnych wątpliwości – postanowiła dać mu szansę.
W ten sposób po raz kolejny Józef został przyjęty do zakonu. Przełożeni podjęli trud przygotowania go do święceń. Wysiłek wydawał się beznadziejny. Przy wszystkich swoich dobrych intencjach, Józef z trudem nauczył się czytać. Pisać już nie potrafił. Nie umiał także wypowiedzieć się na temat fragmentów Pisma Świętego, z wyjątkiem jednego wersetu z Ewangelii św. Łukasza: Beatus Venter qui te portavit (Błogosławione łono, które cię nosiło).
Przełożeni – nie robiąc sobie większych nadziei – wysłali Józefa na egzamin. Biskup‑egzaminator otworzył Pismo Święte w sposób losowy i jego wzrok padł na ten fragment tekstu, który Józef dobrze znał. Ku zaskoczeniu wszystkich – przyszły diakon rozprawiał o nim jak najlepszy teolog. Powiedzielibyśmy: cóż za zbieg okoliczności albo: jakież „szczęście” miał ów młodzian. Prawdą jest, że bez interwencji Boga tego „szczęścia” po prostu by nie było.
Rok później diakona czekał kolejny egzamin. Wszyscy postulanci – z wyjątkiem Józefa – byli bardzo dobrze przygotowani. Biskup przepytał pierwszą grupę kandydatów na kapłanów. Odpowiadali znakomicie. Zakładając, że wszyscy są tak dobrze przygotowani jak ci, którzy zostali odpytani, hierarcha dopuścił do święceń pozostałe osoby bez egzaminu. Wśród nich był także Józef. Znowu szczęście? 4 marca 1628 roku, „nieudacznik” w opinii ludzi został kapłanem w wieku 25 lat, mimo swoich licznych ograniczeń.
Bracia zakonni zaczęli dostrzegać u niego – pod maską otępienia i dziwnych zachowań – cudowną prostotę i bezinteresowność. Jednak do końca życia Józef musiał znosić ciągłe „bury” od współbraci, a to za to, że zgubił sandały, różaniec itp. Podczas ekstaz, gdy lewitował, ludzie zabierali na pamiątkę jego rzeczy. Gdy przełożony mówił, że klasztor nie może sobie pozwolić, aby dawać mu codziennie nowe ubrania, ten odpowiedział: – Ojcze, to nie pozwól mi więcej wychodzić. Zamknij mnie w celi.
Józef nie miał złudzeń co do swojej pozycji w świecie doczesnym. Świadomy własnych ułomności nie oczekiwał szczególnego traktowania z tytułu bycia kapłanem. Po święceniach żył jak dawniej. Brał najcięższe prace, od których uchylali się inni zakonnicy. Przenosił kamienie i zaprawę murarską, gdy inni protestowali, mówiąc, że taka praca nie przystoi kapłanowi. Zawsze pytał: – Bracie, co jest jeszcze do zrobienia?
Jako mnich lepiej dostrzegał obecność Boga. Całe dnie potrafił adorować Stwórcę i tylko wyraźny nakaz przełożonych odrywał go od tych medytacji. Józef wpadał w ekstazę w różnych miejscach. Nagle stawał nieruchomy jak posąg, nieczuły jak kamień. Bracia kłuli go szpilkami, a nawet przypalali mu dłonie. Kiedy „Latający Brat” wracał do siebie, mówił im tylko, by go ponownie nie próbowali spalić.
Pewien duchowny, który przybył go zbadać, zauważył, że na dłoniach ma rany. Józef nie mógł ich ukryć. – Patrz, Ojcze, co bracia muszą ze mną robić, gdy mam zawroty głowy – odparł z uśmiechem.
Częste lewitacje Józefa irytowały współbraci, którzy nie mogli w spokoju spożyć posiłku. Gdy któryś z nich zauważył, że Józef wpada w ekstazę, natychmiast podnosił alarm, spodziewając się spadających talerzy i kubków.
Józef wykorzystywał dar lewitacji, pomagając np. robotnikom osadzić krzyż na właściwym miejscu. „Latający Brat” unosił się w powietrzu, wpadając w zachwyt nad darami Stwórcy, podziwiając kwiaty, stworzenia Boże i adorując Najwyższego.
Braciszek potrafił „rozmawiać” – jak św. Franciszek z Asyżu – ze zwierzętami. Szczególnie z ptakami – pomagał im w śpiewie ku czci Matki Bożej.
Innym razem, gdy pewnej soboty nikt nie zjawił się w kapliczce, w której zwykle odmawiał litanię do Matki Bożej – akurat wtedy były zbiory – zawołał owce pasące się w dolinie. – Boże owce, chodźcie do mnie uczcić Matkę Bożą, która jest także waszą Matką – krzyknął. I tak pokorne stworzenia opuściły pastwisko i stawiły się w kaplicy. Skupione wokół braciszka beczały po każdym wersie modlitwy ku czci Najświętszej Marii Panny, a potem wróciły na dawne miejsce.
Józef czynił cuda wśród ubogich. Uzdrawiał niewidomych, chore dzieci, zranionych robotników. Bracia zakonni nie dowierzali, by tak ograniczony człowiek miał moc uzdrawiania pochodzącą od samego Boga. Donieśli więc na niego do inkwizytorów. Ci jednak nie byli w stanie dostrzec u zakonnika niczego, co by przeczyło wierze.
Przełożeni przenosili „Latającego Brata” z klasztordo klasztoru, by ukryć go przed ludem tak licznie nawiedzającym miejsca pobytu świątobliwego zakonnika. Józef nie mógł opuszczać murów, kontaktować się listownie, rozmawiać z osobami spoza wspólnoty, a nawet ze zwierzętami. Bardzo mu to doskwierało. Żył w odosobnieniu, często jednak lewitując. Czasami bracia spotykali go unoszącego się w ogrodzie. Józef nawet wtedy był dla nich utrapieniem. Doskonale czytał w ich myślach i z dala wyczuwał swąd grzechu.
Pewnego ranka przyszedł do kościoła, by odprawić Mszę. Ogłosił wówczas, że papież zmarł w nocy (śmierć Urbana VIII). Później zdarzyło mu się to jeszcze raz (śmierć Innocentego X).
Ojciec Józef z Kupertynu zmarł 18 września 1663 roku. Miał tylko jedno życzenie: Pochowajcie mnie w takim miejscu, by o mnie zapomniano.
Prof. Plinio Corrêa de Oliveira, wielki czciciel Maryi, komentując kiedyś życie mnicha, zauważył, że „Latający Brat”, mimo wszystkich swoich ułomności, zawsze starał się z pokorą jak najlepiej pełnić wolę Bożą. A Bóg docenia pokorę i w cudowny sposób pomnaża dzieła swojego sługi…
Kocham Boga i ludzi
Pani Zofia Kłakowicz wspiera Stowarzyszenie Ks. Piotra Skargi od 2007 roku. Urodziła się w miejscowości Stary Las koło Głuchołaz w województwie opolskim. Tam należała do parafii pod wezwaniem św. Marcina, w której przyjęła wszystkie sakramenty. Po zawarciu małżeństwa, którego 60. rocznicę będzie obchodziła z mężem w przyszłym roku, przeprowadziła się do sąsiedniego Nowego Lasu, do parafii pw. św. Jadwigi Śląskiej.
– Kocham Boga, kocham ludzi i dobrze mi z tym. W domu urządziłam „kaplicę”: krzyż Trójcy Świętej, figury Boga Ojca, Jezusa Miłosiernego, Jezusa Chrystusa – Króla Polski i naszych rodzin oraz figurę Matki Bożej oraz wielu świętych.
Bóg mnie prowadzi
– Ja jestem tylko po siedmiu klasach szkoły podstawowej. Nie miałam możliwości dłużej się uczyć, bo ojciec był inwalidą, mama była po pobycie na Syberii, a poza mną mieli jeszcze troje dzieci i trzeba było ciężko pracować w polu. To niesamowite, jak Pan Bóg mnie prowadził w moim życiu.
Wraz z mężem ufamy Bogu i Go kochamy. Mamy gospodarkę, hodujemy kury, uprawiamy ziemniaki, owoców się pełno u nas rodzi, robimy przetwory, dzielimy się z ludźmi. Ze zdrowiem już różnie bywa, ale nie dajemy się, a córka Katarzyna nam pomaga. Córka mieszka w Bielsku-Białej, wyposaża apteki i szpitale, otwiera i projektuje ludziom apteki. Ma bardzo dobrego męża.
Maryja otarła moje łzy
– Syn Jan zmarł w tamtym roku. To był bardzo dobry człowiek dla ludzi, znana osoba w powiecie. Był mechanikiem samochodowym, miał swój warsztat i dobrze wykonywał swoją pracę. Jego syn i córka teraz pracują w tym warsztacie.
– W tamtym roku, podczas oktawy Bożego Ciała, w święto Najświętszego Serca Pana Jezusa pochowaliśmy go, a w tym roku Matka Boża otarła mi łzy, bo akurat w oktawie zaprosiła mnie do Fatimy. Pan Bóg dał, że córka też skorzystała i była ze mną w tym miejscu, bo też bardzo kocha Pana Boga. Uważam, że to była też nagroda z Nieba.
Z Apostolatem w Fatimie
– Przed wyjazdem do Fatimy córka mi mówiła: „Mamuś, to jest jakieś Stowarzyszenie, ty pieniądze dajesz, a dzisiaj świat jest jaki jest; nie byłaś tam, nie wiesz. Trzeba wziąć pieniądze, bo nie wiadomo, jak będzie. Może trzeba będzie za nocleg zapłacić, może za jakieś obiady”. Ona wzięła i ja wzięłam i był kłopot, bo faktycznie, co się okazało – i to nas bardzo zaskoczyło – że wszystko było domknięte, wszystko było zadbane, była bardzo dobra opieka…
Co było dla mnie bardzo fajne, to pierwsze przeżycie, jeszcze w Krakowie, w hotelu, gdy pan prezes bardzo miło nas przywitał, z uśmiechem i serdecznością, słowami: „Szczęść Boże”. To było dla mnie takie piękne!
Na pielgrzymce poznaliśmy pracowników Stowarzyszenia; moja córka dużo z nimi przebywała. Pani przewodnik powiedziała, że taka paczka, jak nasza, to jest mało spotykana. Było pięknie, nie było kłopotów i na wszystko było dużo czasu. Córka dbała o mnie i Bogu dzięki, że była ze mną. Ja wiem, że to był palec Boży i zasługa Matki Bożej.
W Fatimie wychodziłam trochę wcześniej na Mszę Świętą o szóstej rano. Mieliśmy kapłana, z którym dużo rozmawiałam. Zamówiliśmy Mszę Świętą za Stowarzyszenie, za pracowników Stowarzyszenia oraz ich rodziny i ksiądz ją odprawił. Chcieliśmy w ten sposób wynagrodzić i żeby Pan Bóg Wam wynagrodził, Waszym rodzinom i całej organizacji.
Podziękowania
– Dziękuję Bogu Najwyższemu, Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu, a także Matce Najświętszej za wielkie łaski, którymi mnie obdarzyli. Dziękuję, że żyję bez żadnych uszczerbków na ciele. Jestem pewna, że Pan Jezus czuwa nade mną. Jest to znak, że krzyż jest naszą obroną zawsze, a szczególnie na te ostateczne czasy. Za wszystkie łaski i błogosławieństwa dla mnie i całej rodziny serdecznie dziękuję Stwórcy. Twoja cześć i chwała, po wszystkie wieki wieków. Amen. Wdzięczna Twoja służebnica Zofia.
Oprac. JK
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Pragnę podziękować za wszelkie informacje, broszury i książeczki, jakie otrzymuję od Państwa. Najbardziej cieszy mnie wydawane „Przymierze z Maryją”, ponieważ wiele trudnych spraw zostaje przedstawionych w klarowny sposób, wnosi wiele radości, ale przede wszystkim przybliża nam drogę do naszego Ojca. Czasami trzeba wrócić do początku i odnaleźć siebie, a to niełatwe. Wy w tym pomagacie. I róbcie to nadal, bo tego potrzebujemy.
„Przymierze z Maryją” jest początkiem. I z tego zrezygnować nie warto. To moje skromne zdanie, które podyktowane jest szczerą troską o byt „Przymierza…”. Sama jestem w trudnej sytuacji finansowej, dwoje dzieci uczących się poza domem to niemałe koszty. I dlatego z mężem postanowiliśmy ograniczyć wszystko do minimum przez jakiś czas, żeby stać nas było na utrzymanie domu. W dzisiejszych czasach jest to niełatwe zadanie, bo przez ostatnie lata przyzwyczailiśmy się do spełniania wszystkich swoich pragnień i zachcianek i nas też to się tyczy. Jednak trzeba wybrać, co w danym momencie jest ważniejsze. Nawet w pewnym momencie rozważaliśmy rezygnację z comiesięcznego datku na rzecz Stowarzyszenia Ks. Piotra Skargi, ale moje sumienie by tego nie zniosło, więc nadal będziemy Państwa wspierać finansowo oraz codzienną modlitwą. Proszę Was zarazem o modlitwę za moją rodzinę, by wspólnie umiała przetrwać trudne chwile. Ja nie mogę ofiarować nic poza tym. Zatem bardzo mi przykro, że tak jest, ale z ufnością patrzę w przyszłość i wiem, że będziemy oglądać owoce Waszej działalności. Serdecznie pozdrawiam i polecam Was opiece naszej Matuchny Matki Bożej Rychwałdzkiej.
Dagmara z mężem
Szanowni Państwo
Bardzo dziękuję za Wasz wkład w krzewienie prawd wiary. Pragnę podziękować za otrzymane materiały edukacyjne, które poszerzają moją wiedzę religijną. Życzę Wam błogosławieństwa Bożego i obfitych łask w działalności. Trzeba dbać o to, aby wiara nie wygasła. Szczęść Wam Boże!
Jadwiga
Szczęść Boże!
Dziękuję za prowadzenie tak pięknych i potrzebnych akcji katolickich. W miarę moich możliwości wspieram Was w tym pięknym dziele materialnie i duchowo. Życzę Wam, abyście kontynuowali to dzieło jak najdłużej. Pozdrawiam serdecznie!
Janina z Krakowa
Szanowny Panie Prezesie
Wspominając niedawną konferencję „Czy chrześcijanie są skazani na ewolucję”, chciałbym bardzo podziękować za niezwykłą możliwość uczestniczenia w niej. Jest to dla mnie jedyna okazja do kontaktu na żywo z najwybitniejszymi naukowcami, którzy sami odnaleźli właściwą drogę prawdy, a teraz wskazują ją innym. Takie spotkanie to coś absolutnie bezcennego, co będę wspominał jako najpiękniejsze chwile w moim życiu. Pragnę podziękować wszystkim osobom zaangażowanym w to niezwykle ważne przedsięwzięcie.
Te wszystkie dzieła, co zrozumiałe, wymagają poświęcenia oraz wsparcia również finansowego. Chyba wszyscy to rozumieją, widząc przecież efekty Państwa działalności, ale zapewne widzi to również ta druga strona, która robi wszystko, aby to zniszczyć, co jest najlepszym dowodem na właściwy kierunek Państwa działalności. Doskonale zdają sobie z tego sprawę wszystkie siły, które wiedzą, że tego ewolucjonistycznego matactwa zapewne nie da się już długo utrzymać. Myślę, że właśnie dlatego sam plan zniszczenia musi być doskonały i właśnie dlatego postanowiono uderzyć w korzenie, czyli członków Państwa organizacji, tak, by nie mogli wesprzeć dalszego rozwoju tych dzieł.
Rozwiązania, które obecnie wdraża się w firmach produkcyjnych, to kierunek dokładnie wskazany przez śp. Pana Krzysztofa Karonia w polecanym przez niego filmie „Amerykańska fabryka” – dostępnym na Netflixie. Plan, który przygotowany jest krok po kroku dla wszystkich narodów. Myślę, że dlatego choć chcielibyśmy ogromnie pomóc dalszemu rozwojowi Państwa działalności, to będzie to coraz trudniejsze.
Rozwój Państwa wszechstronnej działalności na polu wiary – (by wspomnieć choćby o Apostolacie Fatimy czy piśmie „Przymierze z Maryją”), historii, polityki, prawa – Ordo Iuris, nauki – „Polonia Christiana” i informacji – PCh24.pl, Klubie Przyjaciół, to wszystko z dumą przypomina mi, że jestem Polakiem, a moi bracia i siostry, twórcy tych pięknych dzieł, przypominają mi o właściwej postawie moralnej.
Temat ewolucji inspirował mnie, odkąd pamiętam. Brakujące ogniwo, które „na pewno jest” i „niebawem wam go ukażemy”, to temat flagowy wszystkich „naukowych czasopism”. A ja, posiadając jedynie maturę, mam nadzieję, że większość wykładów rozumiem, bo przedstawione są w takiej formie, aby wszyscy mogli zobaczyć to, co najwybitniejszym umysłom udało się dostrzec pod mikroskopem. Ich geniusz dodatkowo polega na obserwacji zjawisk zachodzących w ułamkach sekund w mikro i makroskali.
Podsumowując, w mojej skromnej opinii pomysł udostępnienia tej wiedzy wszystkim chętnym jest wyrazem chrześcijańskiej miłości, wskazującej właściwą drogę do Boga. Przecież to nasz Stwórca oddał nam ziemię, abyśmy czynili ją sobie poddaną, nie czyniąc wiedzy tajemną, tylko dla wybranych. Jeszcze raz niech będzie mi wolno podziękować za całą działalność Państwa organizacji.
Z wyrazami szacunku
Czytelnik
Szczęść Boże!
Wasza działalność zasługuje na szacunek i podziw! Otwieracie drzwi do serc ludzi zagubionych, pokazujecie inną drogę – uświadamiając, że życie to nie tylko praca, ale przede wszystkim duchowe potrzeby, które dają nadzieję i siłę do życia. Walczcie o serca, które są jeszcze uśpione. Powodzenia!
Anna z Mysłowic
Szczęść Boże!
Pragnę z całego serca podziękować za dwumiesięcznik „Przymierze z Maryją”. Od kilku lat gości on w moim rodzinnym domu, niosąc umocnienie duchowe, światło i pokój. I niech tak pozostanie jak najdłużej.
Daniel